Wybudowano je wbrew zdrowemu rozsądkowi. W rzeczy samej powstała typowa prowizorka, która najbardziej fascynowała i podniecała wybujałe ego samych twórców. Podziwiali nade wszystko jej przydatność i prostotę. Łapczywie czerpiąc obfite korzyści zatracili poczucie różnicy między światem realnym, a wytworami wyobraźni. Zachwyt ze stworzonego dzieła i własnej mądrości potęgował umiłowanie siebie oraz wzmocnienie arogancji. Wraz z napuszeniem rosła pogarda wobec innych i wzmagał się szyderczy śmiech.
Kiedy zapach odchodów ludzkich zmieszany z pomyjami zaczął roznosić się w powietrzu zakłócając sielankę dnia i wieczoru, a woda w studniach sąsiadów i podskórnych strumykach straciła swą pierwotną krystaliczność oraz smak, ktoś odważył się powiedzieć, że szambo jest nieszczelne i uderzył na alarm.
Czasami nad okolicą unosiła się niewidzialna, dusząca mgiełka. Gdy opadała, pozostawiał z niej wszędzie pył – koncentrat. Zmieszany z porannymi kroplami rosy pęczniał, wydzielał zgniło-słodkawą woń przyprawiającą ludzi o mdłości i wymioty. Bronili się zamykaniem okien i ich uszczelnianiem. Nie pomagało. A uciążliwość nieznośnie wzrastała. Alarmowano więc ponownie, ale za każdym razem mówiono im, że się mylą, ulegają złudzeniu lub podszeptom sekty bez poczucia smaku, piękna i harmonii.
Centrala szamba reagowała jednak błyskawicznie, okazując oznaki nerwowości. Z wielkim rozmachem i energią uruchomiono przeróżne kadzidełka, rozpylano na skalę przemysłową coraz to intensywniejsze pachnidła. Dyskretnie postarano się o wzmocnienie budowli, pokrytą ją ziemią. Na prędce, nie bacząc na koszty, wprzęgnięto w dzieło tłumienia smrodu wytrawnych ogrodników. Nakazano im sadzić dorodne lipy i ociekające obficie przeźroczystą żywicą sosny. Zadbano o upiększenie terenu tworząc dodatkowe place z różnobarwnymi kwiatami i ziołami mającymi roznosić błogą woń. Bujne krzewy jaśminu i bzu miały dodawać uroku okolicy oraz neutralizować lub zdusić niemiłosiernie dokuczający, agresywny zapach padliny.
Jednak rzeczywistość okazała się grymaśna i przekorna. Ze szczelin w ziemi zaczęła się sączyć uparcie zgryźliwa, szarożółtawa piana. Potem wypłynęła szeroko lepko-gęstawa i na wpół sfermentowana, galaretowata substancja. Ogrzewana intensywnymi promieniami słońca prawie kipiała. Rozlewała się grubą warstwą, niczym magma wulkanu, pochłaniając bezlitośnie delikatne fiołki rozsiewające kojący balsam i konwalie roznoszące uwodzicielską woń. W ciepłych, miękko puszystych odpadach materii kłębiło się żylaste, śliskie robactwo, ukazując esencję brzydoty i plugastwa. Z niej wyłaniały się kolorowe, cuchnące kule, na podobieństwo mydlanych baniek. Niektóre zaraz pękały, niczym balony gumy do żucia, rozpryskując strzępy ześlimaczonej pleśni i martwiejącej tkanki; inne unosił delikatny wiatr roznosząc je w różne strony.
Każdy jego powiew wzmacniał i powiększał zasięg śmierdzielstwa. I już nie potrafiono przytłumić, ani powstrzymać duszących wyziewów oraz intensywnego, dławiącego odoru. Nie można było zatrzymać systematycznych wycieków śluzowo-ropnej masy przypominającej zawartość pękniętego wrzodu.
Zarządzający systemem – wytrenowani w solidarności mafijnej – natychmiast utworzyli lojalny front obrony i ataku. Zgodnie z swoim zwyczajem, winą za wszystko obarczyli tych, co ostrzegali oraz bili na alarm. Udawali również, że nic wielkiego się nie stało, bagatelizowali wydarzenie lub odwracali uwagę od istoty problemu. Niektórzy nawet zachowywali się tak, jakby nigdy nie mieli z nim nic wspólnego i jedynie pragnęli przeczekać.
Jednak wszystkich ogarnęło przerażenie i lęk. Oblał ich śmiertelny pot przenikający bieliznę i eleganckie ubrania. Jego krople zaczęły mieszać się z otaczającym powietrzem i pulsującymi wydzielinami szamba, potęgując duchotę. Smród padliny przenikał i drążył rzeczywistość z nieznośną łatwością. Potęgował swą obecność…
Czy kult absurdu i niekompetencji osiągnął tym razem swój szczyt na dnie szamba?
Emil Mastej