Europa stanęła wobec ogromnych trudności i wyzwań. Ciągle trwa „kryzys” w Grecji i wojna na Ukrainie. Jesteśmy również świadkami niespotykanej dotychczas fali imigrantów oraz uchodźców, szturmujących kontynent. Dwa pierwsze problemy w ostatnich miesiącach prawie całkowicie wyblakły medialnie i zostały zepchnięte na dalszy plan. Przynajmniej takie wrażenie można odnieść śledząc tzw. główny nurt środków masowego przekazu, i to nie tylko u nas.
Bardzo łatwo zapomniano o katastrofie ekonomicznej kraju, który wydał Sokratesa, Platona i Arystotelesa, a teraz podtrzymywany jest sztucznie na kroplówkach „łaskawców” zagranicznych. Pompują oni miliardowe kredyty, wiedząc doskonale, że Grecja nigdy ich nie spłaci, bo takich możliwości nie ma. I dzieje się to wbrew zdrowemu rozsądkowi i ostrzeżeniom ekonomistów, postrzegających ojczyznę Homera jako zwykłego bankruta finansowego. Kolejne programy pomocowe, zawierane porozumienia, „zaciskanie pasa” i reformy wewnętrzne są jedynie działaniami doraźnymi. Towarzyszy im ciągłe wymóżdżania przeciętnego Europejczyka, któremu natarczywie się wmawia, że najlepszym sposobem wypełnienia studni bez dna jest wlewanie do niej kolejnych cystern z wodą. I jednocześnie przedstawianie sępów bankowych – przeważnie niemieckich – jako dobroczyńców kolebki całej cywilizacji zachodniej.
Podobnie jak „problem grecki”, również wojna Rosji z Ukrainą nie znajduje się w centrum zainteresowania mediów. Można powiedzieć, że już spowszedniała i nie stanowi żadnej „atrakcji informacyjnej”. Mija jej kolejny rok, pokazując dobitnie, że nie tylko politycy europejscy, ale również amerykańscy mają problem sami z sobą. Przed agresją na Ukrainę zostali tak uśpieni i wymanewrowani przez Rosję, że znacznie zredukowali wydatki na obronę, i jeszcze nie tak dawno, stanowczo przekonywali społeczeństwa o braku jakiegokolwiek zagrożenia w naszej części świata.
Dzisiaj już nikt nie chce pamiętać, że po upadku Związku Radzieckiego w 1991 r. Ukraina (sąsiad Rosji) posiadała trzeci co do wielkości arsenał broni atomowej w świecie (po Stanach Zjednoczonych i Rosji), dający jej status mocarstwa jądrowego. I wówczas dla wszystkich było wiadomo: takiego kraju, nawet pogrążonego w chaosie, mimo jego wewnętrznych problemów ekonomicznych oraz politycznych, nie warto prowokować ani zaczepiać. Ale politycy z Kremla potrafili spokojnie i cierpliwie odczekać, aby następnie przystąpić do realizacji, rozłożonego na kilka etapów, planu. Metodą „kija i marchewki”, przy znacznym udziale państw zachodnich, zmuszono Ukrainę do podjęcia ważnej decyzji (rozbrojenia).
5 grudnia 1994 r. w Budapeszcie Rosja, Stany Zjednoczone i Wielka Brytania podpisały Memorandum o Gwarancjach Bezpieczeństwa w sprawie zapewnienia bezpieczeństwa oraz respektowania suwerenności i integralności terytorialnej Ukrainy. Tym samym nasz południowo-wschodni sąsiad zrezygnował z posiadania broni jądrowej i przekazał ją Rosji.
Warto przytoczyć tylko dwa, z sześciu punktów dokumentu:
„1.Federacja Rosyjska, Zjednoczone Królestwo Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej oraz Stany Zjednoczone Ameryki potwierdzają swoje zaangażowanie, zgodnie z zasadami Aktu Końcowego Konferencji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie, w poszanowanie niezależności i suwerenności istniejących granic Ukrainy;
2.Federacja Rosyjska, Zjednoczone Królestwo Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej oraz Stany Zjednoczone Ameryki potwierdzają swoje zobowiązanie do powstrzymania się od stosowania groźby lub użycia siły przeciw integralności terytorialnej bądź politycznej niezależności Ukrainy, i że żadna broń w ich posiadaniu nigdy nie zostanie użyta przeciw Ukrainie, chyba że w samoobronie lub w przypadkach zgodnych z Kartą Narodów Zjednoczonych;. (podkreślenia pochodzą od autora).
Od dłuższego czasu nikt nie powinien mieć żadnych złudzeń. Gwarancje bezpieczeństwa były i okazały się bezwartościowe. A Rosjanie – wykorzystując głupotę i prawie nieuleczalną naiwność Zachodu – wpisali Stany Zjednoczone oraz Wielką Brytanię do sprytnego planu realizującego ich własne, imperialne ambicje.
W ostatnich miesiącach problem wojny na Ukrainie został w mediach zastąpiony przez wiadomości mówiące o setkach tysięcy, młodych osób (przeważnie mężczyzn), pragnących za wszelką cenę, dostać się do wymarzonej Europu. Więcej niż dziwnym pozostaje fakt, że nie chcą zamieszkać w tym samym kręgu kulturowym, religijnym i w krajach ogromnie bogatych, takich jak: jak Królestwo Arabii Saudyjskiej, Kuwejt, Zjednoczone Emiraty Arabskie czy Katar. Docierają tu, korzystając w większości z „usług” międzynarodowych gangów przemytniczych, czerpiących z tego ogromne zyski. Trudno rozstrzygnąć, czy ta masowa fala, to element akcji zaplanowanej przez kogoś, próba wywołania destabilizacji na kontynencie, czy jedynie i tylko spontaniczne działanie dużej grupy osób?
Co prawda, emigracja ekonomiczna i uchodźstwo polityczne nie jest czymś nowym, ale zjawisko, które obserwujemy aktualnie przyjmuje niespotykane dotychczas wymiary i formę. Zdumiewa fakt, że żaden rząd, ani władze Unii Europejskiej i służby specjalne korzystające z pomocy przeróżnych analityków nie potrafiły przewidzieć tego fenomenu. I, co gorsza, nie mają sensownego pomysłu na jego rozwiązanie. Otwieranie granic dla wszystkich chętnych, o których nic nie wiemy, oprócz tego, że są nam obcy kulturowo, religijnie i mentalnościowo, nie jest podejściem racjonalnym. Można odnieść wrażenie, że opiera się na bezrefleksyjnych decyzjach. Nie powinna zatem dziwić postawa krajów, które otwarcie wzbraniają się przed przyjęciem „nieproszonych gości”, szczególnie po akcjach terrorystów islamskich przeprowadzonych niedawno w Paryżu. Obawiając się eksportu terroryzmu, traktują bezpieczeństwo własnych obywateli jako ważniejsze od zobowiązań międzynarodowych i poprawności politycznej.
Na pierwszy rzut oka, bankructwo ekonomiczne Grecji, zbrojny napad Rosji na Ukrainę i katastrofa humanitarna oraz ataki terrorystów islamskich w Europie, mogą się jawić jako największe, a zarazem najbardziej wstrząsające wydarzenia na naszym kontynencie, w ostatnich latach. Nie negując absolutnie ich ważności i tragizmu, wydaje się jednak, że istnieje inny, chociaż mało eksponowany, i być może celowo przemilczany problem. A ma on fundamentalne znaczenie. Jest nim powolny i systematyczny zanik tożsamości europejskiej, której sprzyja „jakaś nienawiść Zachodu do samego siebie, co jest zjawiskiem dziwnym i co można uznać za przejaw patologii” (kard. J. Ratzinger, „Europa. Jej duchowe podwaliny dzisiaj i jutro”).
Stary kontynent jest areną zderzenia cywilizacji, a niektórzy, po zamachach w Paryżu, mówią nawet o „stanie wojny”. Toczy się walka między niezdolnymi do odpowiedziałnego myślenia i działania Europejczykami – negującymi lub odrzucającym z pogardą własne wartości oraz bogate dziedzictwo – a osiadłymi już, i ciągle przybywającymi, w dużych ilościach, wyznawcami islamu. Ale „To nie islamski fundamentalizm stanowi problem dla Zachodu, lecz islam, odmienna cywilizacja, której przedstawiciele są przekonani o wyższości swojej kultury i mają obsesję na punkcie własnej słabości” (S.P. Huntington, „Zderzenie cywilizacji”).
Decydenci z Berlina, Paryża i Brukseli wolą wybierać pozorowaną tolerancję i hołdować naiwnym złudzeniom. Wyrzekają się dorobku starożytnej Grecji, Rzymu i chrześcijaństwa, które współtworzyły i kształtowały w ciągu setek lat rdzeń kultury europejskiej. Pragną zmarginalizować, a nawet wykluczyć religię chrześcijańską i Boga Wcielonego – Jezusa Chrystusa – z naszej kultury i życia. Zachowują się tak, jakby nie rozumieli, że „ przejawem pluralizmu jest też otaczanie szacunkiem tego, co święte (sakralne) dla innych; taką postawę jednak możemy zająć jednie wtedy, gdy świętość, Bóg, nie pozostaje czymś obcym dla nas samych” (kard. J. Ratzinger, dz. cyt.).
W ciągu wieków Europa dała wiele świadectw wielkiego wytężania ducha, broniąc się skutecznie przed wyjałowieniem ideowym, zalewem barbarzyńców i samolikwidacją. Czy dzisiaj stać ją na ponowny wysiłek?
Emil Mastej