Popychadło
Fakt, że Parlamencie Europejskim doszło do debaty o sytuacji w Polsce powinien budzić więcej niż zdziwienie. Bo czy ktoś potrafi sobie wyobrazić, aby w takim widowisku wystąpił i udzielał wyjaśnień (tłumaczył się) szef rządu brytyjskiego lub niemieckiego?
Najprawdopodobniej poświęcenie czasu i wysiłek organizacyjny uznano w Brukseli za „konieczność dziejową” i wypełnienie zaszczytnej „misji” eurotwora, chwiejącego się pod naporem fali emigrantów i uchodźców. Wielu posłów Parlamentu, zwłaszcza tych wychowanych w młodzieżówkach socjalistycznych lub socjaldemokratycznych, poczuło się w obowiązku wzięcia odpowiedzialności za sprawy polskie. Natchnieni duchem wolności, równości i braterstwa pokazali jak postrzegają nasz kraj w Europie. W ich oczach mamy być popychadłem.
Słowo to w języku potocznym oznacza osobę mało zaradną, wykorzystywaną przez innych, niesamodzielną w myśleniu i działaniu; traktowaną niekiedy lekceważąco. W praktyce decyduje za nią ktoś inny (uważający się za mądrzejszego i lepszego). Jednocześnie, ten „ktoś” przypisuje sobie prawo do wydawania pouczeń i zlecania drobnych, przeważnie podrzędnych prac o charakterze usługowym, z wykonania, których solidnie rozlicza.
Oczywiście, nikt z szacownych wyjadaczy Parlamentu nie odważy się użyć tego terminu w kontekście naszego kraju. Ba, od razu wyraziłby swój stanowczy i kategoryczny sprzeciw oraz najwyższej rangi oburzenie moralne, że tak w ogóle można myśleć lub mówić o Polsce, w ostatnich latach stawianej za wzór pozytywnych zmian i sukcesu gospodarczego na kontynencie. Ale w życiu i polityce problem nie polega zasadniczo i ostatecznie na tym, co ktoś o nas oficjalnie mówi lub myśli, ale jak postępuje.
Dotykamy tutaj sedna sprawy i zjawiska podwójnych standardów obowiązujących w Parlamencie. Zwrócił na to uwagę prof. R. Legutko, który podczas styczniowej debaty stwierdził, między innymi: „Nie słyszałem, by Państwa serca tak krwawiły, gdy protestowano przez ostatnie osiem lat w Polsce. W ciągu ostatnich ośmiu lat mieliśmy do czynienia z państwem jednopartyjnym. Gdzie byli Państwo, gdy masowo wyrzucano dziennikarzy z mediów publicznych?”
Na jego pytanie nie odpowiedział M. Schulz, oskarżający aktualnie polski rząd o zamach stanu, ani G. Verhofstadt, wyrażający obawy o „przesunięcie Polski na Wschód w stronę innego systemu”. (Ten ostatni, kiedy był szefem belgijskiego rządu, nie wiadomo dlaczego, został w 2004 roku, odznaczony przez prezydenta A. Kwaśniewskiego Krzyżem Wielkim Orderu Zasługi Rzeczypospolitej Polskiej).
Jako wypróbowane popychadło byliśmy traktowani w okresie wielu lat, głównie przez rząd A. Merkel przewodzącej najpotężniejszemu krajowi w Unii Europejskiej. Każda decyzja Niemiec, nawet niekorzystna dla Polski, była wykonywana przez premiera D. Tuska i E. Kopacz. Uważaliśmy się za sojusznika zachodnich sąsiadów, ale to opierało się na uległości i braku odwzajemnienia. Była to relacja polegająca na jednostronnych usługach. A jej istotę dosadnie wyraził Wł. Bartoszewski, w jednej z wypowiedzi w roku 2007: „Polska to brzydka panna bez posagu, która nie powinna być zbytnio wybredna”. I taki typ myślenia wyznaczał działania polskiego rządu i dyplomacji. Pokrywano to wszystko politurą fikcyjnych sformułowań, w rodzaju: „Platforma Obywatelska jest partią rozsądku, umiaru, centrum, a nie szaleństw i skrajności” (Bartoszewski).
Bycie popychadłem oznaczało znoszenie upokorzeń, ale również poklepywanie po ramieniu i wysłuchiwanie kurtuazyjnych pochwał. Zachowując lojalność, posłuszeństwo i wierność byliśmy „partnerem przewidywalnym”. I za dobrze świadczone usługi oraz postawę wasala nagradzano napiwkiem. Więc dla niektórych były okazje do satysfakcji i dobrego samopoczucia.
Polsce przyznano w Europie status sługi „miernego, ale wiernego”. Ten niepisany standard ma obowiązywać w polityce naszego kontynentu, gdzie każdy gra rolę, którą przydzielają „mądrzejsi i bogatsi”, a ostateczne decyzje w najważniejszych sprawach podejmuje nieomylna pani Merkel. Ale jeśli czegoś się nie zrozumie, a co gorsza odważy się wyłamać, zacznie myśleć i działać samodzielnie, próbując zadbać o dobro własnego państwa, to dotychczasowi „partnerzy” wykazują irytację i zdenerwowanie. Natychmiast reagują pociągając za kilka sznurków. Następuje agresja mediów i usłużnych polityków, a nawet niejednoznaczne groźby. Jednocześnie zabierają głos dyżurne „autorytety” krajowe, potem zagraniczne. I zaczyna się nagonka z wielu stron. Widać to było szczególnie po zwycięstwie wyborczym zjednoczonej prawicy w ubiegłym roku, po którym przegrani nie pogodzili się z klęską i do dzisiaj nie potrafią jej przerobić.
Debata o Polsce w PE była czymś w rodzaju publicznego przesłuchania. Stanowiła też ostrzeżenie. Na razie chciano zastosować presję i przywołać nas do porządku. Domagano się od polskiego premiera i rządu suwerennego państwa, wyłonionego w demokratycznych wyborach, aby bardziej słuchał i wypełniał wolę funkcjonariuszy z Brukseli, niż własnych wyborców. Bardzo nie lubią, gdy we własnym kraju chcemy decydować samodzielnie i być sobą.
Zobaczymy czy Premier B. Szydło zdołała przebić ten balon wypełniony mieszanką pychy i buty przez ideologów głównego nurtu europejskiego.
Emil Mastej