Piotr Lisowski wydał kolejny tomik fraszek, „Jakie wady mają owady?”. Tym razem wziął pod swoją entomologiczną lupę owady. On jest nie tylko entomologiem, lecz również etymologiem, czyli zarówno interesują go fachowo owady jak i historyczne pochodzenie słów, którymi się zajmuje.
Siła autora polega na bawieniu się słowami a jednocześnie pouczaniu czytelnika. Ten ma się dokształcić. Lisowski kontynuuje linię dydaktyczną wielkich pisarzy, przed 2000 laty tworzących po łacinie. Mawiali oni: docere et delectare, czyli „nauczać i zabawiać”. Proszę: czyż nie jest to szlachetne continuum antyku z kantonu Aargau?
Informacje
Tych jest sporo. Wiele osobiście się nauczyłem. Czego nie wiedziałem? Iż owady są na ziemi 300 milionów lat, czyli o wiele dłużej się męczą na tym łez padole, niż my, ludzie. Przy okazji indywidualnym młotem argumentacji obala autor druzgocąco teorię ewolucji K. Darwina. Poza tym: owady są jak ludzie – z jednej strony są pożyteczne, ale są i szkodniki. Ta prosta typologia poraża! Piotr Lisowski wyjaśnia w tomiku, że „prze-komarz-ać się” nie ma nic wspólnego z rozmnażaniem się komarów. Sęp nie ma wszak nic wspólnego z „zasępić się”, sowa z „osowiałością”, osa z „os-łabić”, pies z „pieścić” a mucha z „d-muchać”.
W tomiku wzięto pod lupę konika polnego. Podobno mimo skoczności odprawia orgie żarłoczności, mając nieposkromiony apetyt. Czuję, iż autor ma apetyt napisania tomiku o koniach, koniczynie, końcu świata i Koninie. Dowiedziałem się, że stonka już nie ma konotacji imperialistycznych i jest zeżerana przez barany.
Nie wiem – tak twierdzi Piotr Lisowski – czy istnieje „bzyg”, kojarzący mi się z „Bzyg-muntem”, „żuczek gnojarek” (przynajmniej wiadomo, iż nie spotkamy go na światowych salonach), „skorek” (nie dotyczący zapewne sikorek) oraz „jętka”, niechybnie w talii giętka.
Gry słowne
Lisowski jest specjalistą w tej dziedzinie. Tłumaczy poważnie: nie mówi się „pchła”, lecz wykwintnie oraz prawidłowo „pchnęła”. Bardzo dobre! „Pluskwa” kojarzy się autorowi (jemu się wszystko ze wszystkim kojarzy – nota bene) z „minuskwą”. Sam poza tym wymyślił ”pszaściela”, idąc prościutko w kierunku science-fiction. O ile zrozumiałem, pszaściel żyje w łóżkowej przaścieli, nim go ktoś nie przaśnie i ręką nie zdzieli…
Naturalnie ważka to nie mała „waga”, ani tym bardziej groźny „watażka”. „Szerszeń” kojarzy mi się z francuskim porzekadłem z powieści kryminalnych „szersze la fam”, czyli prawidłowo cherchez la femme. Karaluch to po hiszpańsku „la cucaracha”, znana ze słynnej piosenki. Tekst do melodii opowiada co prawda o szefie rewolucjonistów, „czarnym” na buzi jak właśnie karaluch. Polski wyraz „chrząszcz” nadal pozostaje klasycznym łamańcem i testem-probierzem, czy obcokrajowiec już umie wymówić ten fonetycznie udatny wyraz ze Szczebrzeszyna. A propos polskie miasta: może papieskie Wadowice kiedyś nazywały się „Owad-owice”? Z czasem uprościła się wymowa?
Erotyczność owadowa
Autor raz na zawsze wyjaśnia skomplikowane życie erotyczne świetlików. Zainteresowanych odsyłam do lektury światłego tomiku. Mnie poraziła jasna jakość wykładu! Co do cykad, to u nich tylko samce produkują znaną turystom muzykę z Grecji czy Afryki północnej. Samiczki siedzą cicho (jakiś wybryk natury!), czekając, co będzie dalej. Zatem to nie są cykady, lecz „cichady”. Niewiarygodne – ile tomów entomologicznych przewertował autor. Potężna ilość wiedzy w tak chudym tomiku. Docere et delectare.
Wśród erotyków nie mogło zabraknąć tendencji „gender” – czyżby autor i ten dział przydatny w nowoczesnym świecie przestudiował? Ze str. 18 cytuję cały utwór pod tytułem „WESZ”:
Rzekła raz do weszki wesz:
„czy ty mała weszko wiesz,
Że jak będziesz dużą wszą
Za-wsze będziesz weszką mą?”
Opcja podana przez poetę Lisowskiego idzie wyraźnie ku greckiej wyspie Lesbos i bardzo dobrze, iż polska poezja emigracyjna nie waha się (jak ważka) dogonić światowych tendencji rozwoju (?) społeczeństw. W dodatku proszę docenić grę słów, wykwintny rytm, wyszukane rymy oraz właśnie zawoalowaną finezyjnie treść.
Oczywiście młody autor nie przepuścił mitowi modliszki. Wygląda jakby się modliła. Pozory mylą. Nie jest bigotką, idącą na kolanach do świątyni w celach ekspiacji. O, nie! Ona po akcie miłosnym zeżera partnera! Nie posuwa się rytmicznie do żadnej świątyni, lecz konsumuje tego, który nieświadom czynu, zbliżył się do niej w celach (przeważnie) prokreacyjnych. Modliszka nazywa się po łacinie mantis religiosa. Mam zastrzeżenia do nazewnictwa entomologicznego: ani ona religiosa, jak wykazali entomologowie, a poza tym gdzie jest w mantis jakikolwiek ro-mantis-m?
Varia
Subiektywnymi faworytami Lisowskiego są: mrówka, mucha i komar. Im poświęcił więcej niż jedną fraszkę. Ma wiele do powiedzenia o nich. Rozumiem go. Komar to przecież ko-sz-mar dla ludzkości. Poza tym biedne-mu-cha-ta z kraja. Jedynie mrówka jest pozytywna. Zapracowała wszak na przysłowie, że ktoś jest pracowity jak mrówka. Autor wreszcie przyznał się, że jego syn, gdy był mały, palcem zabił biedronkę. Mogę pocieszyć autora i jego syna. Biedronka się odrodziła jak feniks, czyli naukowa nazwa byłaby biedronka rediviva. Ale jak to zrobiła? Proste! Dzięki nowej sieci sklepów w wolnej Polsce. Poza tym apeluje autor fraszek o ratowanie trutni. Ma zatem socjalny rdzeń w duszy. Pragnie dać szansę przeżycia również tym, którzy stanowią jedynie statyczną ozdobę społeczeństw. No trutno. Pardon – trudno!
Także wśród owadów, bohaterów tego dzieła, jest pełno hybryd, syntez i niepojętych stworów. Przykładowo chyli się autor nad „mrówkolwem”. Mrówkolew to doprawdy dziwnie sklejony kitem natury przedstawiciel owadów. Kojarzy mi się z tytułem powieści Tadeusza Konwickiego z roku 1969 „Zwierzoczłekoupiór”.
Porządny tomik ma grande finale. Zakończenie takie zafundował nam obyty z prawidłami sztuki kompozycyjnej autor. Koniec dotyczy motyla. Podaje nam Lisowski wiele nazw motyla w językach romańskich: papillon po francusku, mariposa po hiszpańsku, farfalla po włosku, barboleta po portugalsku oraz fluture po rumuńsku. Istotnie ładnie brzmią. Przy okazji nadmieniam, iż niemiecki Schmetterling jest jednym z nielicznych słów po niemiecku, jakie przyszły z języków słowiańskich. Bowiem wywodzi się ze „śmietany” (sic!), czego echem jest odpowiednik angielski „butterfly”, czyli „maślana mucha”.
W językach słowiańskich mamy polskiego motyla, po czesku niemal to samo, gdyż jest to motýl, ale po chorwacku to leptir, po rosyjsku báboczka, a po bułgarsku jeszcze ładniej, bo peperúda. W egzotycznym tureckim motyl nazywa się kelebek. Wszystkie te nazwy są tak barwne jak skrzydła tego tajemniczego owada. A fraszki Piotra Lisowskiego są jeszcze barwniejsze, gdyż zawierają nie tylko kolory, lecz talent i humor, nieznane owadom, tak udatnie przez niego analizowanym.
Wiesław Piechocki