W ujęciu Marksa jednym z podstawowych praw rządzących materią jest prawo przemiany (przechodzenia) ilości w jakość. Pogląd ten miał wielu wyznawców, ale – o czym warto pamiętać – jego znawcy stanowili wyjątek. To było normą nie tylko w krajach za żelazną kurtyną. Niezależnie myślący, odpowiadali z przekąsem i uśmiechem na ustach, że nie mogą sobie wyobrazić, aby z tysiąca głupków, w pewnym punkcie krytycznym, mógł wyłonić się jeden mądry lub geniusz. Wtórowali im nawet wielbiciele piwa, podkreślając w dysputach, iż zwielokrotnienie pustych kufli, nie da w rezultacie nawet łyka najstarszego napoju alkoholowego, czy jednego super kufla. Kłóciło się to ze zdrowym rozsądkiem i doświadczeniem codziennym.
Do końca nie wiadomo, kto i dlaczego – zapewne wierząc niezachwianie w tezę Marksa – przy
czynił się do powołania w kraju 2826 rad i 46 970 radnych różnego szczebla. Roczny koszt ich utrzymania przekracza miliard złotych. Przykładowo: w Warszawie (1,7 miliona mieszkańców) mamy 60 radnych, w Gdańsku (456 000 mieszkańców) jest 34 radnych. O pożytku z tych rad i ich kompetencji najwięcej wiedzą sami radni, więc powstrzymuję się od rozwijania tematu.
Czekając na cud dialektyczny (przejścia ilości w jakość), warto dla porównania wspomnieć, że w Nowym Jorku (liczącym ponad 8 milionów) jest 51 radnych, a w Los Angeles (ponad 4 miliony mieszkańców) 15 osób pełni tę funkcję. Nie wiem, jak to jest możliwe, że w miastach amerykańskich (wielokrotnie liczniejszych od naszych) mniejsza liczba radnych potrafi lepiej i skuteczniej rządzić.
Podobnie wygląda inna statystyka. W Polsce władzę ustawodawczą sprawuje Sejm (460 posłów) i Senat (100 senatorów). W ponad osiem razy liczniejszych USA, Kongres Stanów Zjednoczonych – będący dwuizbowym parlamentem – składa się z Izby Reprezentantów (435 członków) i Senatu (100). Należy pytać, jak to grono daje sobie radę z ogromem ważnych problemów wewnętrznych USA i międzynarodowych wyzwań bez uszczerbku na demokracji?
Fascynacja myśl Marksa owocuje również na gruncie szkolnictwa wyższego. Po roku 1989 zaczęto tworzyć i mnożyć szkoły wyższe. Ukryte założenie tego zjawiska: ilość musi przechodzić w jakość. Obecnie w kraju funkcjonuje 470 uczelni. Kształci się w nich prawie 2 miliony studentów, co daje nam jeden z najwyższych na świecie wskaźników oraz największą liczbę instytucji szkolnictwa wyższego w Europie. W tym kontekście, niektórzy mówią o oszałamiającym sukcesie. I tak można sądzić, uwzględniając jedynie ilość. Jednak na nic zdaje się zaklinanie rzeczywistości. Uniwersytet Warszawski – uznany za najlepszy polski uniwersytet – w światowym rankingu uczelni wyższych znalazł się na 398 miejscu w świecie. A raport przedstawia ranking 700 najważniejszych uczelni z 72 krajów.
Nie tylko ciekawość rodzi pytanie, czy ta ogromna ilość szkół wyższych przekłada się na innowacyjność i ilość polskich patentów? Otóż według danych Europejskiego Urzędu Patentowego z 2011 r., w przeliczeniu na jeden milion mieszkańców, Polska ma niemal pięciokrotnie mniej patentów niż Czechy, Węgry, Łotwa i Estonia, blisko dwadzieścia razy mniej niż Słowenia, prawie siedemdziesiąt cztery razy mniej niż Austria, a takie kraje jak: Niemcy, Szwajcaria, Szwecja, Finlandia, Holandia, Dania i Luksemburg wyprzedzają nas ponad stukrotnie.
Mydlenie oczy zabobonem marksistowskim i tym samym zamazywanie obrazu rzeczywistości nie jest drogą do skutecznego rozwiązywania problemów. Nie zastąpi nigdy mądrości, której źródłem jest zdrowy rozsądek, doświadczenie własne oraz doświadczenie innych. Jeśli nie radzimy sobie z rzeczywistością i jej wyzwaniami, warto korzystać z wypróbowanych wzorców amerykańskich i europejskich. One mogą rozproszyć mgłę rodzimej miernoty i niekompetencji.
Emil Mastej