To był smutny czas. Po koszmarze stanu wojennego, czas beznadziei, nijakości, ucieczki w siebie. Spotkałem go parokrotnie na Mistrzejowicach u znajomych. To były długie nocne rozmowy… o poezji…o pisaniu, o sensie w tym otaczającym nas bezsensie. Któregoś wieczoru dał mi 4 kartki maszynopisu z czterema swoimi wierszami. Na stronie ostatniej dopisał kilka słów. Czytałem te wiersze wielokrotnie i nadal po nie sięgam. Nigdy Tomka już potem nie spotkałem. I nie poznałem jego nazwiska…..
I.
Znowu jesteśmy, Małgorzato,
wśród ostrołuków, łodyg, kolumn,
rzeźbionych w skale kłów kąkolu,
za bluszczu powikłaną kratą.
Katedry mrok twarz twą opływa,
zagląda w oczy śmiechem maszkar.
Przez skamieniałe gąszcze traszka
ucieka, zwinna i płochliwa
Ja w biciu twego serca słyszę
żelazne kroki lat, dni, godzin.
Krew sekund drży w katedry skroniach.
Ukryj mą twarz w skrzydlatych dłoniach,
bo śmierć ruszyła już w pochodzie
na zębach lwów i grzywach koni.
II.
Spójrz, Małgorzato – srebrne klingi
splotły się w słońce ostrogrzywe
nad siwym hełmem. Głownie krzywe
przecięły tarcz błękity zimne.
Tutaj moriony usypiają,
lśniące wieczornym szarym blaskiem;
przyłbice czarną nocy maskę
na dziób stalowy opuszczają.
Żelaznych czaszek pustka ciemna
wiruje myśli echem rwącym
– okrutny metal krew pamięta.
W mojej pamięci krążą cienie
i wiem, że twarzy masz tysiące.
Ale już nie wiem, czy istniejesz.
III.
Musisz stąd odejść, Małgorzato.
Ten świat cię nie chce – ręce mroku
szarpią twych włosów miękki spokój
i szuka serca sztylet strachu.
Wokół nas pełzną chimer sploty,
ślepe źrenice drążą ciszę,
a w każdym twoim słowie słyszę
bezsennej grozy ostry gotyk.
Ja pozostanę w lesie znaczeń,
wśród liści zżółkłych pergaminów,
na brzegu mglistej rzeki czasu,
gdzie liczby, miary i istnienia
płyną przez smukłych klepsydr czasze,
gdzie miłość nie ma już imienia.
IV. Epilog.
Przybył rannym ekspresem; była psia pogoda,
deszcz siąpił od tygodnia. Podniósł kołnierz palta,
wyciągnął papierosy. Gasły mu zapałki,
więc poprosił o ogień jakiegoś przechodnia.
Szybko złapał taksówkę. „Akacjowa cztery”.
Jechał w deszczu przez szare labirynty ulic.
Stanęli tuż za rogiem. Głowę w kołnierz wtulił,
zapłacił, wziął walizkę. Wszedł do brudnej sieni.
Czwarte piętro, bez windy. Dzwonek zarzegotał.
„Dzień dobry. Czy tu może mieszka doktor Faust?
Umarł ? Kiedy ?! O świcie… Cóż, godzinna zwłoka
po drodze… Nie zdążyłem. Ach tak, pani nie wie –
Nazywam się Mefisto. Jestem pierwszy raz.
Czy miałem cos ważnego ? Ot, drobiazg – zbawienie.”
TO BARDZO TRYWIALNE – „POETA” – POCECIE
DEDYKUJĘ – TO NIE DEDYKACJA TO KWINTESENCJA ROZMOWY.
TADKOWI Tomek
Kraków, 23.02.84