Nowy tomik poezji fraszkowanej ukazał się na horyzoncie szwajcarsko-polonijnym, a mianowicie Piotra Lisowskiego (z czego ten człowiek żyje, jeśli ciągle po kryjomu rymuje?) „Co by było, gdyby napisać fraszki na ryby?”. Już omawiałem w „Naszej Gazetce” (2016-1) w recenzji „Każdy koliber ma kaliber” jego poprzedni tomik skrzący się językowym dowcipem.
Teraz też pomyślałem: autor wziął się za ryby, to będzie śmiesznie. Nic z tych rzeczy! Zaskoczył mnie poeta zupełnie. Dlaczego? Bo tylu dramatów jeszcze na stosunkowo małej ilości stron tomiku dawno jako czytelnik nie przeżyłem!
Po naukowym wstępie o rybach, gdzie autor jawi się jako koneser typologii ryb, znawca potraw rybnych na różnych kontynentach oraz człowiek podający fraszkowo do rymu przepisy potraw rybnych (sic!), przechodzi czytelnik do lektury 33 krótkich utworów. Liczba „33” jest wyraźną aluzją do „Boskiej komedii” spod pióra Alighieri Dante, gdzie są trzy księgi, a każda ma 33 pieśni. Dantejskich scen u Lisowskiego właściwie nie ma, ale przy trafnej interpretacji filologicznej można by się postarać o ich namiastki.
Tryb dramatów ryb
Ogólnie jest dramatycznie wokół ryb, gdyż one zawsze były jedzone przez ludzkość. Część ludzkości zlitowała się nad nimi. Tak powstał ruch wegetariański a przynajmniej jego sekty, oszczędzające żywot ryb. O konsumpcji ryb jest u Lisowskiego sporo. Przykładowo makrela prowadzi swój monolog zza grobu, czyli już jest w blaszanej konserwie. Szprotka (idiotka) dała się złapać i już tkwi w puszce. Sam autor nie rozżala się nad losem jedzonych ryb. Gorzej! Podaje rymowany przepis na tuńczyka. Dostał go od jakiegoś Duńczyka? Dodajmy – co gorsza – jeszcze los dorsza. Już za sanacji (okres w dziejach Polski do 1939) radził Melchior Wańkowicz, aby jeść dorsze. Ani jeden z nich nie protestował! Do dziś nie rozumiem braku manifestacji zorganizowanych przez dorsze na ulicach polskich miast. Czy ktoś słyszał o strajkach, urządzanych legalnie przez dorsze?
W trakcie życia czyha mnóstwo niebezpieczeństw na ryby. Podobnie jak u ludzi. Tego smutnego wachlarza przeżyć rybich nie oszczędza autor żadnemu czytelnikowi. Przykładowo w pewnej fraszce dorsz pragnie tańczyć z pangą. Ale ten zamiar nie może być urzeczywistniony, gdyż panga jest tęga. W tańcu byłaby to mordęga. Znowu dramat a właściwie skandal towarzyski. Inny wypadek – na flądrze siadł rekin i dlatego ona jest tak spłaszczona, ergo jest ona odwrotnością tęgiej pangi. Piotr Lisowski opisuje nawet poetycko zakamuflowane dramaty między rybami. Co mam na myśli? W wodzie jedna rybka widzi drugą z haczykiem w gębie i mówi jej: „Ale masz ładny piercing!”. Horror za horrorem. Barakuda chce pogadać z kimś. Biedna zapomniała, iż ryby nie mają głosu. W Polsce dzieci też nie. Dramat niemoty.
Zacytujmy za Lisowskim przejmujący los pstrąga:
„Pewien bardzo głodny pstrąg
połknął zakrzywiony drąg. Nie mógł dotrzeć do swej żony
chociaż był bardzo zmęczony – no bo pływał w krąg”.
Jest to ukryta przed ludzkością apokalipsa w wodzie. Wreszcie rozumiemy, dlaczego pewne ryby nie potrafią się rozmnażać, do czego je powołała matka natura. Na przeszkodzie stoi drąg jak „bumerąg”, pardon, bumerang, tak jak dla ludzi szlaban na granicy… Tylko pozytywna fraszka erotyczna w rozdziale „rozmnażanie” jesiotra przydaje kolorów przyszłości: mowa tu o jesiotrze, że on się prawidłowo otrze i…będą jesiostry i ich bracia…
Piotra Lisowskiego gry słowne (rybo-prze-twórczość)
Karasie potrafią być wobec siebie agresywne. Kończy się to sądem, gdzie „karasie kara się”. Jak widzimy, kreatywność językowa Piotra Lisowskiego nie zna ni szlabanów ni kordonów! Pokazuje to w grach słownych, za co go przede wszystkim należy cenić. Już było o karanych karasiach. A jakimi komplementami należy nagrodzić autora za fraszkę „Płotka”? Oto tekst:
„Kiedy drugą płotkę płotka
gdzieś opodal płotka spotka, to na pewno te dwie płotki
będą plotły płytkie plotki”.
Jest to kolejna perełka humoru językowego najwyższych lotów! Formalnie zagrał tu twórca aliteracją, czyli zaczynaniem każdego słowa tym samym dźwiękiem – tu „p-„. Jednocześnie w warstwie semantycznej autor czepia się Bogu ducha winnych płotek. Tylko dlatego, że są małe? I dlatego jeździ po nich jak po łysym o-koniu? A propos: jest też fraszka o okoniu oczywiście. I jemu nie przepuścił poeta. Wyjaśnia naukowo, że „okoń” to synteza „-O! + koń!”. Odtąd znamy etymologię okonia.
Do rydwanu ryb zaprzągł inteligentny autor nawet łacinę. Mamy z powodu „suma” porzekadło „Cogito ergo sum” oraz „Carpe diem” dzięki „karpiowi z Karpat”. A rekiny to autora kpiny – a łososie nie są w sosie. „Kiełb” zna swą samiczkę, lecz ona nie nazywa się „kiełbasa”. Przypominam – wszak jesteśmy w kosmosie wegetariańskim ryb! Tak samo „lin” nie ma „żony liny”, tak samo jak samica „słonia” to nie „słonina”. Pazur pedagogiczny pokazuje poeta przy „gupiku”. Dlatego tak go nazwano, gdyż nie uczęszczał do szkoły. Gdyby tak było, nazywanoby go wedle fraszki: „-Kota ma Ala, teraz jesteś już >>mądrala<<!”
Lisowski omawia również dwie ryby, mające wśród swych ości piękny polski dźwięk „-szcz-„. Naturalnie chodzi o „szczupaka”, przy którym jest wyjaśniona etymologia tego słowa, oraz o „leszcza”. Zawsze podejrzewam leszcza, iż pochodzi z Wielkopolski. Jest tam piękne miasto Leszno, mające swój odpowiedni przymiotnik „leszczyński”. To kolejny dowód, jak niebywale trudnym językiem jest „po-le-szczyzna”. Może dlatego król Stanisław Leszczyński z Leszna osiadł we Francji?
Nie zabrakło oczywiście „węgorza” z typowym losem gastronomicznym: wę-gorz >> wę-dka >> wę-dzenie. Okropny los. Gdybym był węgorzem, pocieszałbym się, że primo w słowniku języka niemieckiego tkwię jako pierwszy wyraz „Aal” z powodu pisowni, oraz secundo że społeczność polonijna w Szwajcarii i ja doczekamy się następnego tomiku fraszek spod pióra Piotra Lisowskiego z Aargau. O czym?
Wiesław Piechocki