W pewnym wieku pamięć już może zawodzić. Stąd te drobne zapiski, robione na gorąco. Aby nie zanudzać wstępem przystąpię do rzeczy.
Nie przypominam sobie, aby za rządów Platformy Obywatelskiej istniał problem smogu i brano go na poważnie. Co najwyżej, przebąkiwano o nim nieśmiało, ale zaraz zapadała grobowa cisza. Tymczasem od samego początku tego roku, troskliwe media biją na alarm: „Największe miasta w Polsce walczą z groźnym smogiem. Jakość powietrza w ostatnich dniach znacznie się pogorszyła, a władze miast ostrzegają przed groźnym smogiem”.
Domyśliłem się, że smog powstał prawie nagle, w wyniku nieudolnej polityki aktualnego rządu. W okresie poprzedniej władzy mieliśmy zdrowe, świeże powietrze, więc nikt nie alarmował. A teraz oni wszystko zepsuli i co gorsza, nie biorą się do roboty.
Również za rządów Platformy żyliśmy z Unią Europejską za pan brat. Panowała fajna atmosfera. Było sielsko. Pełne zrozumienie na salonach, dialog, wzajemny szacunek itd. Spotkania, uściski, zakąski… Nikomu w Brukseli nie przyszło wtedy do głowy, aby żądać od polskiego premiera jakichkolwiek wyjaśnień, nasyłać urzędników-polityków, albo straszyć odebraniem dotacji lub przywoływać do porządku. Było świetnie w każdym calu, po prostu europejsko. Cacy.
Szczęście chodziło parami. Dostojnym gospodarzem Belwederu była osoba niezależna w myśleniu, mowie i piśmie. Jak pisał i mówił wszyscy wiemy. No, może nie wszyscy, z wyjątkiem tych, co uszy mają nie od słuchania, a oczy nie od patrzenie. Podejmował decyzje samodzielnie, ponad interesem partii politycznych, a co najważniejsze łączył wszystkich Polaków, stawiając dobro narodu na pierwszym miejscu. Żyliśmy jak jeden mąż. A teraz siedzi marionetka, bez własnego zdania. Szkodnik wzniecający konflikty, zagapiony w żonę lub prezesa (podobno nazywanego „Naczelnikiem”) stojącego zawsze w cieniu i pociągającego za sznureczki.
Teraźniejszość jest smutna i budzi niepokój. Często mają miejsce wypadki drogowe najważniejszych osób w państwie. Ostatnio zdarzają się nagminnie. Przedtem widocznie ich nie było; nikt o nich nie mówił. Bo nie rozmontowywano BOR-u, nie zwalniano doświadczonych oficerów, pracowali tam tylko fachowcy. A jak PiS objął władzę to została garstka nędznych amatorów niemogąca zapewnić bezpieczeństwa najważniejszym politykom i nawet samemu prezydentowi.
Na szczęście mamy jeszcze resztki wolnych mediów. Tych niezależnych, czujnych i obiektywnych. Podziwiam ich wrażliwość. To one ujawniły wielką aferę: „Wojskowe samoloty jako taksówki. Jak premier Szydło lata do domu. Powietrzna taksówka premier. Dlaczego Szydło lata CASĄ?”. Od razu pomyślałem: skandal, prywata i obłuda. Kolejny dowód, że PiS zawłaszczył państwo i doi bez oporów. Bezczelnie, w biały dzień, jak jawnogrzesznica. Nareszcie wyszło szydło z worka – odetchnąłem z ulgą, popijając ciepłe ziółka przygotowane dla uspokojenia przez zaniepokojoną Żonę.
Jak dobrze, że media patrzą politykom na ręce (należałoby napisać „na tyłki”, bo przecież w samolocie się siedzi, a nie wisi) – pomyślałem niby logicznie i wyprostowałem się z zadowolenia.
Po kilku dniach przecierałem jednak oczy i uszy (bo mają być od patrzenia i słuchania!), gdy w Sejmie wystąpił stosunkowo młody człowiek – B. Kownacki – wiceminister Obrony Narodowej i mówił: „Otóż nie jest prawdą, że premier Szydło wykorzystywała wojskowy transport lotniczy do celów prywatnych. Nie jest prawdą to wszystko, co rozpowszechniacie w mediach. Że rzekomo premier 50 razy leciała wojskowym samolotem CASA do Krakowa. To jak z żartem o radiu Erewań. Tak to prawda, tylko nie CASA, a droższym embraerem, Nie 50 a 200. Nie do Krakowa, ale do Gdańska. I nie Szydło, ale Tusk. Premier przysługuje status HEAD. To nie jest wybór ani widzimisię premier Szydło. To wynika ze względów bezpieczeństwa. Ta instrukcja została przyjęta w 2013 przez ministra Siemoniaka. To PO kupiła w 2012 pięć salonek VIP do samolotów CASA. Po co kupiliście te salonki? Kto miał nimi latać, skoro teraz to kwestionujecie?”
Doprawdy, nie wiedziałem co o tym myśleć. Zatkało mnie. A już zupełnie odebrało mowę i apetyt, gdy odkryłem w internecie teksty mówiące o sędziach (nie tych z boisk dla trampkarzy, ani od zawodów szkolnych), z sądów. Z niedowierzaniem odczytałem nagłówki gazet: „Złodzieje w togach. Sędziowie kradli co popadnie: pendrive, wiertarka, a teraz nawet… spodnie. Wyjęci spod prawa? O sędziach, którzy kradną w marketach…”
Od razu wietrzyłem perfidny podstęp. Podejrzewając, że pisowcy po raz kolejny zaatakowali niezależne fachy i szczują. Domyślałem się, kto komu wkłada kij w szprychy i rzuca piaskiem w tryby sprawiedliwości. „Takie sztuczki nie ze mną, Brunner”. Natychmiast przypomniałem sobie kultową ripostę z mrożącego krew w żyłach serialu.
Pełen realizmu pomyślałem – kolejna prowokacja i próba wzniecenia awantury. Znowu sięgnąłem po walerianę i melisę. Mimo wszystko myśli zaczynały wirować, odczuwałem niepokój. – Mało im. Niczego się nie nauczyli. Nie zrozumieli solidnej lekcji danej przez niezłomnych posłów-twardzieli zmuszonych w grudniowe dnie i noce do okupacji sali plenarnej Sejmu. W imię najwyższych wartości podjęli samotną walkę z totalitarną władzą i uciskiem. A niełatwo jest cierpieć za wolność i demokrację, rzucając na stos szczęście osobiste, a może i nawet życie. Rezygnować świadomie z radości sylwestrowej nocy i doznania ukojenia na łonie rodziny w okresie świąt. W chłodzie i głodzie trwać nieugięcie w oblężonej reducie umilając jedynie czas smętną pieśnią, łagodzącą tęsknotę za normalnością. Dumnie gardząc intrygami „Prezia” i jego ludźmi pragnącymi za wszelką cenę odwrócić uwagę od bezsensownych i nikomu nie potrzebnych programów rządu: 500 plus, mieszkanie dla młodych, powrotu do wieku emerytalnego, zapowiadanej reformy oświaty.
Przytłoczony rzeczywistością sięgnąłem ponownie do mocnych ziółek. Z prośbą o pociechę i ratunek miałem już dzwonić do takiego pana w okularach, z brodą i dwoma kolczykami w lewym uchu. Dodają męskości, a może nawet wzbudzają nieskromne myśli u kobiet. Nie dziwię się, że jako były informatyk z zapałem uwielbia kodować. Robi to z pasją, bezinteresownie. Społecznik, idealista. Doktor Judym mógłby się od niego uczyć. W grudniu 2015 r. Towarzystwo Dziennikarskie wreszcie go doceniło. Otrzymał Nagrodę Wolności za „godną najwyższego uznania obywatelską aktywność, a w szczególności za zorganizowanie w niebywale krótkim czasie (…) pokojowych protestów (…) w obronie wolności i demokracji”. A więc można na nim polegać jak na Zawiszy lub Jurku Owsiaku. Przecież w takim Towarzystwie wiedzą dobrze, co robią. Nie w ciemię bici. W dużym mieście mieszkają, studia skończyli, języki obce poznali i za granicą bywają.
Z telefonem wstrzymałem się w ostatniej chwili. Po raz kolejny pomogły ziółka. A poza tym spotkała mnie przemiła niespodzianka. Spłynęło na mnie światło mądrości podczas wystąpienia pani prof. M. Gersdorf (pierwsza prezes Sądu Najwyższego; miesięczny zarobek brutto tylko: 27,7 tys. zł). Fajna i konkretna kobitka. Mówiła rzeczowe, waliła prosto z mostu; bez wazeliny. I słusznie obsztorcowała rządzących. „Przeciętny radca prawny zarabia więcej, niż sędzia sądu rejonowego. 7 tys. to straszne pieniądze? Na tym szczeblu 70 proc. nominacji to kobiety. Zarobki nie są wystarczające, by mężczyźni podejmowali ten zawód. Nieco lepiej jest w sądach okręgowych, ale za te ok. 10 tys. brutto dobrze żyć można tylko na prowincji.”
Jej słowa przyjąłem ze współczuciem i pełnym zrozumieniem. W końcu jest profesorem, autorytetem, a takich trzeba słuchać. Nieprawdaż?
Dzięki niej uznałem mizerne pensje sędziów za okoliczność łagodzącą. Bo ciężkie warunki rodzinne lub osobiste zmuszają niekiedy ludzi do różnych czynów. Gdy bieda w domach piszczy, to samo popijanie ziółek spokoju nie przyniesie.
Przestałem się dziwić, że próbują ulżyć niedoli, i w czasie wolnym, bo przecież nie w godzinach pracy, chodzą do różnych sklepów… Może ich aktywność w tych miejscach nie jest do końca najwłaściwszym sposobem ratowania się przed niedostatkiem i ubóstwem. Ale będąc w tarapatach na ziółkach długo się też nie pociągnie. Coś o tym wiem.
Emil Mastej