Nikt nie jest mężny z natury” – pisał ojciec J.M. Bocheński. Męstwa jako sprawności moralnej nabywamy dopiero po długim i usilnym ćwiczeniu. Tylko w ten sposób możemy wypracować w sobie dyspozycję do wytrzymania naporu zła i zdolność do jego przezwyciężenia. Tym samym przygotować się na cierpienie, próbując odnaleźć jego wartość i sens.
Męstwo jest wiernością wobec ładu moralnego, a ten zakotwiczony jest w realnym świecie wartości. O tym, czy jesteśmy mężni świadczy nasza postawa w chwilach szczególnych prób (np. tortury fizyczne i psychiczne, bezpośrednie zagrożenie śmierci, trwałe kalectwo, nieuleczalna choroba itp.).
Jako postawa moralna ukierunkowana jest zawsze na dobry (szlachetny) cel. Widocznym przejawem męstwa jest gotowość do świadomego ponoszenia największych ofiar; nawet za cenę własnego życia. Prawdziwie mężni, często bezbronni i więzieni potrafią, wytrwać w skrajnych okolicznościach. Ostatecznie wybierają śmierć zamiast zdrady ideałów, czy kolaborację. W ten sposób osiągają szczyt męstwa: męczeństwo – rozumiane jako przyjęcie gwałtownej śmierci w obronie ideału prawdy i dobra.
Tradycja chrześcijańska od pierwszych lat otaczała osoby oddające życie za wiarę szczególną czcią i szacunkiem. Określano ich μαρτυρες (martyres) – świadkowie. Męstwo dla chrześcijan wypływało nie z mądrości, jak u stoików, ale z żywej wiary. Było łaską, rodzajem wyróżnienia. Nie oznacza jednak przywileju zarezerwowanego jedynie dla osób wierzących.
Wśród niezłomnych i mężnych zbyt często uchodzi naszej uwadze skromna osoba ks. bp. Antoniego Baraniaka (1904-1977). Po śmierci prymasa Polski kard. Augusta Hlonda (1948 r.) zostaje sekretarzem i osobistym kapelanem kard. Stefana Wyszyńskiego. Należy do jego najbliższych współpracowników w okresie terroru stalinowskiego.
Komuniści mieli wówczas jasny cel wobec Kościoła. Dążyli do rozbicia jego jedności, podporządkowania, a następnie zniszczenia. Taki plan zrealizowano w innych krajach tzw. obozu. W polskich warunkach scenariusz zakładał wytoczenie pokazowego procesu o działalność szpiegowską, kontrrewolucyjną i zdradę państwa kard. Wyszyńskiemu. Należało więc wymusić obciążające zeznania na jego najbliższym współpracowniku, czyniąc go głównym świadkiem oskarżenia w procesie pokazowym. Ks. bp. Antoni Baraniaka zostaje aresztowany w kilka godzin po Prymasie (w nocy z 25 na 26 września 1953 r.). Spędza 27 miesięcy w warszawskiej katowni na Mokotowie przy ulicy Rakowieckiej. Przesłuchiwany 145 razy, nawet podczas pobytu w szpitalu więziennym ponad 50 razy. Przesłuchania trwały od kilku do kilkunastu godzin. Nad jego złamaniem, dokonaniem kompromisu lub skłonieniem do współpracy pracowało ponad 30 funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Poddawany był wyrafinowanym i bestialskim torturom. Głodzony i bity. Więziony w karcerze bez ubrania, przy wielostopniowym mrozie, trzymany w ciemnicy-karcerze, wypełnionym fekaliami. Pozbawiony powietrza, jedzenia i picia, otoczony nieprzeniknioną ciemnością, w której szybko traci się poczucie czasu, a świadomość może ogarnąć jedynie nieprzenikniona rozpacz. W pobliżu znajdowało się niewielkie pomieszczenie, gdzie strzałem w tył głowy mordowano polskich patriotów. Resztki roztrzaskanego mózgu i krew zmywano do jego nory przypominającej fermentujące szambo. Takie miejsca można tylko w przybliżeniu określić jako synonim piekła.
Jako „tymczasowo aresztowanemu” nie zdołano postawić żadnych zarzutów karnych, ani wymusić zeznań obciążających Prymasa. Ceną za niezłomność było zrujnowane zdrowie do końca życia. Najprawdopodobniej obawiając się skandalu, aby nie umarł w więzieniu, postanowiono go przewieźć do miejsca odosobnienia w Marszałkach pod Ostrzeszowem, a następnie do Krynicy Górskiej. Zwolniony dopiero w październiku 1956 r. pełnił dalszą służbę w dla dobra Kościoła.
O swoich przeżyciach w więzieniu przeważnie nie wspominał, a jeśli już to wyjątkowo lakonicznie. Na plecach nosił „pamiątkę” przesłuchań w postaci kilkunastu ośmio-, dziesięciocentymetrowych blizn, zidentyfikowanych przez lekarzy jako ślady po biciu.
Razem z Żołnierzami Wyklętymi staje w szeregu najszlachetniejszych postaci po drugiej wojnie światowej. Osób niezłomnych i nieugiętych, a tak często zapomnianych.
Wczytując się w ich życiorysy zastanawiamy się jak to możliwe, że pomimo tortur i poniżenia nie zdradzili nikogo, nie załamali się i nie poszli na żaden kompromis? Jak potrafili opanować przerażający ból i strach? Dlaczego wytrwali i nie ulegli zdemoralizowaniu żyjąc bez nienawiści i chęci odwetu?
Wydaje się, że bez zrozumienia roli ducha w życiu człowieka niczego nie wyjaśnimy. Bo ostatecznie „Duch przychodzi z pomocą naszej słabości” (Rz 8,26). I daje siły rodzące zaufanie Bogu.
Emil Mastej