Informacje z życia Polonii w Szwajcarii... Wydarzenia, spotkania, imprezy... Artykuły, felietony, reportaże, reklamy polskich firm - to wszystko znajdziesz w "Naszej Gazetce".

Kto jest ostatni?

About

Niemłody turysta, pamiętający czasy obumarłego PRL, ma wiele powodów do rozmyślań porównawczych z Polską na Kubie. Jedynie wspaniały tropikalny klimat nie kojarzy się z temperaturami na Mazurach latem. Tu na Kubie jest wściekle upalnie a letnimi wieczorami budzą się spektakularne burze, tworzące wspaniałe pioruny, błyskawice i gry niepokornego światła na nieboskłonie. Inolvidable – niezapomniane!

Ale Kubańczycy żyją na ziemi. Ta jest tu rządzona monopolistycznie przez Partię Komunistyczną, a konkretnie przez Raula z klanu Castro. Na kubańskiej ziemi dzieje się źle, bardzo źle, jako że ciągle istnieją kartki na żywność! Rodziny są zdane na chodze­nie do sklepów z reglamentowanymi towarami. A tych jest nadal mało i nie wystarczają dla ludu. Są lady chłodnicze – jak w PRL – gdzie zieją pustki lub leżą porozrzucane papiery, puste kartony, plastikowe opakowania. Jest brud i nieporządek. Po co robić porządek w nicości? Ekspedientki są niegrzeczne, bo nie muszą być grzeczne. Stoją i patrzą się przez witryny na ulicę, czyli w dziwny horyzont komunizmu.

Bez flesza porobiłem sporo zdjęć pustych zardzewiałych regałów, na których stoją rzędami tylko plastiko­we misie, w których jest miód. Widocznie symbolizują słodkość życia na Kubie oraz pracowitość kubańs­kich pszczół. Ale raz między półka­mi w sklepie, gdzie nie było ani to­warów ani kupujących, zrobiłem zdjęcie z fleszem. Wywołało to na­tychmiastową reakcję ekspedientki. Przestawszy z napięciem obserwo­wać swe paznokcie, odbiwszy się od lady, podbiegła do mnie i głośno powiedziała karcąco, że nie wolno robić tu fotografii. Tłumacząc się, iż nie wiedziałem tego, dodałem przytomnie, że nigdzie nie ma napisu zakazującego. Tak, odparła bardzo ładna dziewczyna, ale el jefe, alias szef wyraźnie tego zakazał. Z jej reakcji wynika zresztą, iż totalitarny system wstydzi się swej indolencji. Jak długo jeszcze?

Opuściłem bez dalszych konsekwencji sklep w Cienfuegos, leżący zresztą niedaleko podłej restauracji „Covadonga”, gdzie w 1959 roku jadł Fidel Castro z rewolucyjnymi kolegami, idąc na Hawanę. Poszedłem do tego zakładu gastronomicznego. Teraz jada się tam fatalnie, co nie dziwi, jako że i gastronomia nie jest prywatna. Głodny turysta powinien być zadowolony, iż go obsługują w miarę miło. To co ląduje na talerzu, nierzadko jest niesmaczne. W tropikach grozi to sporymi konsekwencjami gastrycznymi. Reklamacje u kelnerów są scenami z teatru absurdu. Wezwany kelner milczy nie rea­gując. Idzie po kierownika lub kierowniczkę. Ani razu nie byli oni chudzi w przypadku moich spotkań z nimi. Drugi raz reklamuję i po długim oraz dumnym milczeniu kierownik oświadcza, iż el gobierno jest winne niedobrej jakości dań tutaj. To oznacza, iż „rząd” (300 km stąd w dalekiej Hawanie) z abstrakcyjnego dystansu jest winien, iż mo­ja „sałatka z krewetek” w szklanym pucharku zawiera ich 3 a nie 15 sztuk. Symptomatyczne, że oficjalnie wolno lekko oskarżać „rząd” ale nie wszechwładną partię komunistyczną. To też przypomina utarczki z kelnerami w PRL-owskich jadłodajniach. Gość przeszkadzał im w niekończących się dyskusjach kto zostanie przed latem mistrzem I ligi piłkarskiej, kiedy paląc papierosy oparci byli nonszalancko o ladę bufetu…

Atmosfera kłopotów i konfliktów w zetknięciu się z systemem usług jest zdominowana oczywiście istnieniem kolejek. Te były też istotnym elementem pejzażu ulic w PRL. Kolejki tworzyły się natychmiast przed sklepem, przed którym zatrzymała się dostawcza ciężarówka. Nie było wiadomo co ona przywiozła. Mogła to być kiełbasa albo ser, masło albo chleb. Na półkach latem 1981 w PRL były butelki z octem oraz pudełeczka z „herbatą popularną”. Tak jak teraz na Kubie worki z ryżem (na kartki!) i plastikowe misie z miodem. Odkręca im się głowę-zakrętkę i już leje się miód do buzi znękanych kubańskich dzieci.Kolejki doskwierają głównie tubylcom. Turystów (lepszy gatunek ludzi na Kubie) kolejki nie obchodzą. Prawie. Przeżyłem jedną, ale niezapomnianą. Inolvidable! W Hawanie w centrum na Calle Obispo, czyli na „ulicy Biskupiej”, musiałem pójść do banku, by wymienić moje banknoty euro na CUC (waluta dla nie-Kubańczy­ków), których potrzebowałem. Adres da­no mi ustnie (informacja pisemna dla tu­rystów nie istnieje jeszcze na Kubie) w recepcji hotelowej.  Znalazłem bank bez trudu. Optycznie łatwa sprawa: kolejka na trotuarze wiła się wokół rogu dwu ulic. Tłum ludzki stał karnie pod słońcem tropików. W cieniu 34°C! Zbawcza markiza była daleko, nad samym wejściem do ban­ku. Południe blisko… Nigdzie nie było napisu „BANK”. Kolejka topi się w żarze Karaibów. Kiedy ustawiłem się w kolejce, stanęła zaraz za mną Kubanka i zapytała głośno: „-Qui­én está el último?”. Odparłem, że ja.

W tym momencie przypomniałem sobie to logicznie sakramentalne pytanie w kolejkach PRL-u, to samo, identyczne: „- Kto tu jest ostatni?” Nie słyszałem go 40 lat!  Abstrahując od różnic klimatycznych i temperamentu, system kolejkowy wytwarza te same struktury zachowań. Na Kubie jest sieć sklepów, takich „trochę lepszych” i ta sieć nazywa się „Caracol”, czyli „Ślimak”. Nie wiem co to ma oznaczać (mistyka zoologiczna?), ale nasze tempo przed upragnionym bankiem było adekwatne do starego śli­maka. Z nudów zacząłem rozmawiać z młodymi Szwajcarkami z Genewy przede mną. Też jak ja chciały zamienić euro i franki na CUC. Banalna sprawa. Ale frapowało mnie, po co stoi w kolejce Kubanka za mną. Jest – odpowiedziała mi na pytanie – kelnerką w restauracji i otrzymuje napiwki. Z tego żyje. I te CUC musi zamienić na CUP (waluta dla Kubańczyków), którymi opłaca przyziemne sprawy dnia codziennego. Aha.

Po 25 minutach osiągnąłem markizę. Rzucała cień. To już było spore zwycięstwo dla mej głowy. Poprosiłem kubańską kelnerkę, aby mi zajęła na chwilę miejsce w kolejce (znowu paralela do PRL!), podszedłem do sklepiku naprzeciw, gdzie sprzedawano puszki „Tukola”, napój imitujący Coca-Colę na Kubie. W imperium „Fidel y Raúl CASTRO” Coca-Cola jest zabroniona, jako iż zbyt mocno symbolizuje imperializm USA. Wypiłem puszkę „Tukoli” (2 CUC) i wróciłem do kolejki. Przez 8 minut kolejka zupełnie nie posuwała się, gdyż podjechała ciężaróweczka z pieniędzmi. Nas usunęli faceci w mundurach kolbami karabinów zgrabnie 3 m do tyłu i w obstawie pistoletów maszynowych wyładowywano plastikowe worki z pieniędzmi, wnosząc je do banku. Inolvidable! Pancerne auto wreszcie odjechało. Bałem się, iż obejmie mnie przerwa obiadowa, o której szemrała kolejka… Każdy z kolejki pojedynczo wchodził do banku. Takie prawo. Specjalna pani pilnowała tego konsekwentnie. Otwierała i zamykała drzwi. Cały słoneczny dzień. Za to bierze pensję. Każda para turystów musiała zdecydować: czy wchodzę do upragnionego skarbca pieniędzy ja czy ty?

Po równo 45 minutach pod tropikalnym słońcem wszedłem do pomieszczenia, urodą przypominającego magazyn kartofli w PGR w Bieszczadach plus minus 55 lat temu. Podszedłem do okienka ozdobionego potężną urzędniczką. Położyłem dumnie banknot 100 euro na ladzie. Dzieliła nas szyba. „- Pasaporte!” zagrzmiała pracownica banku. Zbladłem. Paszport miałem, ale schowany w sejfie w hotelu! Przy sobie nie miałem paszportu! Ugięły mi się nogi. Nie, nie pogryzłem szyby. Nie, nie zemdlałem, ale byłem tego bliski. Fizjologiczna logiczna reakcja mojego organizmu na wszechobecną biurokrację Kuby. Wychodząc bez CUC-ów, miałem nadzieję, że ludzie w kolejce pomyślą, iż pod moimi oczami to nie są łzy bezsilnej wściekłości, lecz banalne krople wszędobylskiego tu codziennego potu…

 

Wiesław Piechocki

Wydawca i Redaktor Naczelny: Tadeusz M. Kilarski